Wspomnienia

Archanioł

No to posyłamy!

Jesień minionego roku. W firmie młyn na maksa.
Od półtora miesiąca nie wychodzę z biura wcześniej, jak o północy.
Z niedzielami włącznie.. Jestem padnięty.

A co u mamy?
Niemal każda moja wizyta u mamy – zaczyna się od pytania:
– znalazłeś już trochę czasu dla mnie?
– mamo, jeszcze trochę, jeszcze nie mogę.
– dobrze synu, ale pamiętaj że to dla mnie bardzo ważne..
– jasne.. Jeszcze kilka dni…

Ale po kolei. Końcem wakacji – mama prosiła mnie,
abym zrobił fotografię obrazu – św. Michała Archanioła,
który wisiał od lat u niej w pokoju.
Chciała wydrukować go w dużym nakładzie,
aby sławić jego cześć w całej diecezji.

Zaryzykuję stwierdzenie, że była to najważniejsza rzecz
dla niej z tamtego okresu…
No, może z wyjątkiem przyjmowania Komunii.

Za bardzo tego nie rozumiałem. Ale musiałem dla niej to zrobić.
W jedną z niedziel wziąłem aparat do ręki.
Zdjęcie kompletnie nie wychodziło. Zmęczenie dawało się we znaki.
Od ciemnego obrazu wszędzie odbijały się lampy.

Mogę się przyznać… Kląłem ile mogłem.
Brakowało mi sił. Zrobienie zdjęcia trwało ponad 4 godziny.
Ale udało się.

Uruchomiliśmy druk. Nakład – bagatela.. ponad 18 tysięcy.
Koło poduszki miała rozpiskę – kto dostał a komu brakuje?
Cały nakład rozdysponowała z wielką precyzją.
Była niesamowita, zresztą jak zwykle.
Nikt nie został pominięty.

Specjalnie dla niej zrobiłem jednego dużego,
w formacie 100×70.

Głaskała go ręką, była bardzo szczęśliwa.
Niesamowicie wdzięczna.
Cieszyła się, że ładnie wyszedł, choć niewiele widziała.

Fotografie z poświęcenia obrazu
oraz udzielenia sakramentu namaszczenia chorych
17 listopad 2010:


Obrazy były rozdane w kościołach naszej diecezji.
W wielu przypadkach księża poinformowali ludzi,
co to za obraz, dzięki komu jest rozdawany i w jakiej intencji.
Były też modlitwy.

Taka ciekawostka – jeden z obrazów leżał u mnie w biurze.
Wszedł kiedyś klient – i powiedział:

„Oooo.. u nas w parafii również były rozdawane te obrazy,
to jakaś pani chora je zasponsorowała.
To u Was było drukowane?”

Poślij mi swojego anioła…

Życie duchowe Stasi było nie tylko szerokie ale i głębokie.
Zastanawiam się, jakich świętych czciła najbardziej.

Kochała Rozalię Celakówną, Faustynę Kowalską,
od 16-u lat czciła Świętego Ojca Pio,
walczyła o tryumf Chrystusa Króla…
Jednak od jakiegoś czasu szczególnie czciła aniołów.

Myślę, że temat aniołów powróci bardzo szybko
przy kolejnych wspomnieniach.
Bo przy mamie, z aniołami… mieliśmy za swoje,
ale o tym już niebawem.

Dopiero teraz, po śmierci, przeglądając zdjęcia,
uświadomiłem sobie, że praktycznie na każdym zdjęciu
z ostatnich lat, ma na piersi malutki emblemat Św, Michała.

Poniżej fotografia, jaką przysłała mi 30 września 2009 r., z Paryża.
Na fotkę patrzyłem wielokrotnie, ale anioła dostrzegłem
dopiero przed kilkoma dniami 😉

Stanisława Gocek, Paryż, 30 września 2009 r., ok. godz. 19
Równy miesiąc od przylotu do Paryża.

Piosenka o mrówce…

Do pobytu w Paryżu będę wracał często,
gdyż czas tam przeżyty, sam na sam z Mamą,
był wyjątkowy i niepowtarzalny…

Był wieczór. Zmęczony dniem leżałem w hotelowym łóżku,
trzymając na kolanach laptopa. Odpowiadałem na maile
słuchając cichej muzyki.

Stasia w tym czasie z wielkim bólem
próbowała przełknąć drobną kaszkę
przez poparzoną jamę ustną promieniami.

Piosenki mijały – jedna za drugą.
Nagle mama poprosiła mnie,abym wrócił
do poprzedniej. Zdziwiłem się, miałem wrażenie,
że skupiona jest na bólu przełykania i nie słucha muzyki.

Natychmiast wróciłem do poprzedniego utworu.
Była to piosenka Bułata Okudżawy,
w wykonaniu Pawła Orkisza – „Piosenka o mrówce”.
Odłożyła talerz z kaszką. Zasłuchała się jak nigdy…
Puściłem piosenkę kilka razy.

Po dłuższej chwili zadumy – powiedziała:
„Piękna piosenka, piękne słowa…”.

Chwilkę pomyślała i powiedziała dalej:
„Ale wiesz co? Jedna rzecz w niej jest nieprawdziwa.”
Słuchałem tą piosenkę wielokrotnie,
ale nigdy nie zastanawiałem się nad głębią słów.

Zaskoczony zapytałem:

– Co takiego jest nieprawdziwego?
– Ostatnia zwrotka, a w zasadzie ostatni wers – odpowiedziała –
chodzi mi o słowa „I smutni samotnością mrówczych serc”…

Wiesz, jak ktoś pokocha Pana Boga tak naprawdę,
tak jak w tej piosence, ta mała mrówka,
nie znajdzie smutku ni samotności w swoim sercu”.
Nieważne, co go w życiu spotka.

Piosenkę tą słuchała wielokrotnie przez kolejne dni,
aż do końca mojej wizyty w Paryżu.

Niestety nie mogę umieścić piosenki na naszej stronie,
ze względu na prawa autorskie,
ale można poszukać jej w internecie.
Zacytuje jedynie jej słowa:

Piosenka o mrówce

Musimy przecież modlić się do kogoś.
Pomyślcie, ot, przychodzi taki dzień,
że mała mrówka do nóg chce upaść komuś,
że oczom duszy swej uwierzyć chce.

I odtąd już nie znajdzie sobie miejsca,
–    bo wszystko było, wszystko zdarzyło się –
dopóki z mrówczej myśli swej i serca
nie stworzy tego, kogo kochać chce.

Cierpliwie miesza glinę w drżących dłoniach,
w skończone dzieło własny oddech tchnie.
W dzień siódmy odpoczywa zachwycona,
bo Pan jej wielkim, możnym Panem jest.

Wszystko czym była – przekreśla jednym gestem.
Odrzuca wszystko, jak przeklęty garb.
Do nóg upadnie, by całować jeszcze,
do serca sukni strzęp tuli jak skarb.

I długo w noc ich cienie się kołyszą,
Przez ciemność płynie ich bezgłośny szept.
Są piękni, mądrzy, jak bogowie ciszy
i smutni samotnością mrówczych serc.

Powrót z Paryża

Witaj w domu!

Pobyt w Paryżu na naświetlaniach trwał 112 dni.
Dzień powrotu był dniem szczególnym.

Oczekiwaliśmy na Stasię z wielką niecierpliwością
i drżeniem serca… Nie da się tego opisać.

Przede wszystkim rodzice

Największą troską mamy było zdrowie dziadków.
Jak spotkać się z nimi po prawie czterech miesiącach?
Co powiedzieć, aby przyjęli powrót spokojnie?
Jak ukryć cierpienie?

Spotkanie trwało zaledwie kilka minut.
Stasia była bardzo zmęczona lotem z Paryża.

Bardzo też cierpiała. Miała spaloną jamę ustną, język,
poparzoną twarz. Na fotografiach ma perukę.

Wtedy jeszcze nikt z nas nie spodziewał się,
jak straszliwe będą skutki naświetlania.

Przeddzień wigilii, 23 grudnia 2009 r.
około godziny 20:30

Tak bardzo cię kocham…

W zasadzie to wspomnienie piszę chyba tylko dla siebie.
Chcę, aby na tej stronie znalazła się i ta, jakże osobista chwila,
której opisać nie jestem w stanie.

To było w połowie lutego. Mama w bardzo poważnym stanie,
niedosłyszała, nie widziała, praktycznie nie mówiła.

Ważyła może ze 35 kilogramów.
Nie była w stanie przejść sama nawet kilku metrów po domu.

Każdy z nas, braci, który do niej przychodził,
meldował się – głośno wymawiając swoje imię.

No, prawie każdy. Mnie poznawała inaczej –
po charakterystycznym dotyku – zawsze na powitanie
delikatnie masowałem jej plecy.

Czuła się coraz gorzej. Ale w najgorszym śnie
nie spodziewałem się jeszcze wtedy, że może odejść.

Od dziecka mówiła nam wszystkim, że nas kocha.

Słowa te – nie robiły na nas wrażenia. Ciągle je powtarzała.

Tym razem było jednak inaczej –
Przytuliła mnie do swojej piersi jak nigdy dotąd.
I z tak niesamowitym wzruszeniem,
wielkim drżeniem w głosie, powiedziała:

Łukasiu, tak bardzo cię kocham…

Nie jestem w stanie opisać uczuć, jakie się we mnie zrodziły.
ani Jej głosu, ani niczego. Po prostu się nie da.

Róża od mamy

Już o tym pisałem na www, jednak usunąłem ten wpis.
Nie sądziłem, że może mieć dla kogokolwiek znaczenie.

Ostatnio przyszedł Maciek, przyjaciel, przewodnik górski
i zapytał, czemu zniknęła róża i wpis o niej.
Postanowiłem wpis umieścić ponownie:

1 marca 2011 (dzień pogrzebu):

Chcę się z Wami podzielić wielką radością,
jaka mnie spotkała na pogrzebie w dniu dzisiejszym.

Z kaplicy cmentarnej wyniesiono trumnę mamy,
i wszystkie wieńce. Zaczął formować się kondukt.

Po chwili zobaczyłem, że jedna z róż, odpadła z wieńca.
Leżała na ziemi tuż pod moimi stopami.
Dokładnie w miejscu, gdzie stałem.

Natychmiast schyliłem się po nią,
ucałowałem z wielkim szacunkiem jak relikwię.
Mocno ściskałem ją do końca uroczystości,
po czym zabrałem do domu.


Oto jej fotka:

Stasia Gocek, róża od mamy

Różę ususzyłem, stanowi dla mnie cenną pamiątkę z ostatniego pożegnania.
I daje wiarę, że życie nie kończy się z ostatnim tchnieniem…