Wspomnienia

Wspomnienie Wszystkich Świętych…

Wspomnienie Wszystkich Świątych – było dla Stasi dniem wyjątkowym.
Pomimo zamyślenia i zadumy – dniem radosnym.

Głęboko wierzyła, iż w ten dzień dusze czyśćcowe nie cierpią,
a można wiele dla nich wyprosić.

Poniżej fotografie z grobowca rodzinnego Lelitów (1.11.2007),
z 2007 roku. Stasia – w pierwszym roku choroby.

Do samego końca…

Trudno zliczyć osoby, którym należy podziękować
za wszystko. Za ich obecność, pomoc,
wsparcie materialne, czy choćby ciepłe słowo.

Na długiej drodze choroby, Stasia spotkała
olbrzymie rzesze wspaniałych ludzi,
którzy przerzucali serce przez przeszkodę.

Na szczególne jednak uznanie zasługuje tata.

Był najwierniejszy z nas wszystkich. Do samego końca.
Przez całe 5 lat – trwał przez każdą chwilę przy Stasi.

Przestało liczyć się życie zawodowe. Ale czy tylko tyle?
Przestało mieć znaczenie dla Niego wszystko:
zdrowie, jedzenie, sen. I to dosłownie.

Czuwał przez każdą noc i służył. Sam.
Wyglądał jak cień człowieka.
I najboleśniej z nas wszystkich przeżył jej odejście.

Stasia to doceniła.. Często nie chciała, aby ktokolwiek inny
wykonywał przy niej zabiegi pielęgnacyjne,
karmił ją strzykawką, czy dawał zastrzyki.

Był to przepiękny obraz, i test miłości do samego końca.
Wiele osób łapało mnie i mówiło, że nikt,
nawet najlepszy mąż, nie potrafił by aż do tego stopnia
oddać się chorej osobie. Żonie.

Właśnie tutaj, chcę napisać zaledwie jedno słowo:
Tato, dziękujemy!

Fotografia z niezapomnianej wigilli, 2010 r.
Ostatniej wigilii ze Stasią, o której jeszcze niejednokrotnie
będę wspominał na www:

Fotografie z lutego 2011:

Nostalgiczne Rytro

Domek w Rytrze, był chyba jedynym,
aż tak kochanym miejcem przez Stasię.

To tutaj zapraszała przyjaciół, na ognisko.
Tu, z dala od zgiełku miasta, tempa życia, obowiązków,
znajdowała ciszę, spokój, przyrodę, Boga.

To tutaj, prawdopodobnie wyprosiła sobie cierpienie.

Kilka miesięcy przed śmiercią,
mówiła z wielkim smutkiem,
że więcej swojego Rytra nie zobaczy…

Teraz, do tego miejca z nostalgią wybiera się Tata.
Samotnie, w poszukiwaniu ciszy, wspomnień..
A wspomnienia znajdują jego.

Uporządził malutką grządkę Stasi,
posadził nowe rośliny..
A w chwili zamyślenia – napisał wiersz:

Rytro, 25.04.2011

Południe – zbliża się godzina
odejścia Stasi dwa miesiące temu

Smutek mą duszą rządzi niewypowiedziany
I mocno swe korzenie w niej zatopił trwale,
Raniąc mnie do żywego, a ten tak kochany –
Obraz umiłowany – przez wieczności fale

Porwany wartkim nurtem i wciąż się oddala.
Nie mogę go dogonić, na nic trudy moje.
Mimo że chcę być przy nim to brutalna fala,
Bezwzględnie pokazuje – tu jest miejsce twoje.

Nie teraz przecież jesteś na to nie gotowy.
Tak jakbym słyszał Ciebie – to niedawno było.
Oczyść najpierw swą duszę, grzechu zrzuć okowy,
I kochaj, nadal kochaj, a miłość jest siłą,

Która nam trudne chwile życia minionego,
Spiętrzone przeciwności w niwecz obróciła.
Czysta i wierna miłość dla Wszechmogącego
Więcej znaczy i oby tylko się spełniła.

Wytrwaj, a i nagroda wtedy Cię nie minie,
To tylko chwila w życiu – nie okaż słabości.
Wyjdę Ci na spotkanie w tej oto godzinie,
Gdy kres wędrówki Twojej dojdzie do wieczności.

Wtedy będziemy z sobą zawsze, zawsze razem.
A miłość ta nieziemska bardziej doskonała.
Teraz stoisz i płaczesz gdzieś przed mym obrazem,
A wtedy będę Twoja, tylko Twoja cała.


Właśnie tutaj, w tym miejscu,
na szczególne słowo zasługuje Tata.
O nim – dwa zdania w następnym artykule.

Zginął mi pies…

Od czego zacząć po przerwie urlopowej?
Chm… Już wiem.

Podzielę się z Wami bardzo sympatyczną historią,
sprzed dziesięciu lat. Pamiętam ją doskonale.

Mieliśmy w domu dużego psa. Nawet bardzo dużego.
Nazywał się Cezar, ważył jakieś tam 70-pare kilogramów.
Uwielbiał turystykę – jak ja. Brałem go na każdy weekend.

Pewnego razu, w listopadowy dzień wybraliśmy się
na Przehybę. Jak zwykle, szedłem szlakiem,
a Cezar śmigał gdzieś tam daleko, tropiąc ślady zwierzyny.
Taki mieliśmy zwyczaj, że gonił sobie bez smyczy,
i przybiegał co chwile (w ten sposób przeszliśmy
całe Gorce, Beskid Niski, Sądecki i wiele innych).

W pewnym momencie zauważyłem, że psiaka za długo nie ma.
Szedłem dalej myśląc, że dojdzie po śladzie.
Zawsze tak robił. Tym razem jednak stało się inaczej.

Nastała popołudniowa szarówka, i zaczął sypać śnieg.
Mój ślad został przysypany.

Trochę się zezłościłem. Trochę??
Jak mógł mi to zrobić!
Znał góry jak ja – niech sobie poradzi!

Doszedłem do schroniska. Stwierdziłem, że ogrzeje się,
zjem coś i pójdę na nocne poszukiwanie.
Jak się jednak okazało – bezowocne. Pies zginął.

Wróciłem do domu na drugi dzień, przepakowałem sprzęt
i zacząłem dokładnie analizować teren – gdzie mógł zejść.
Poszukiwania prowadziłem przez 3 dni i jedną noc,
nie dały jednak żadnych rezultatów.

Pewnego dnia, mama wróciła z zakupów,
obładowana jak zwykle siatkami z jedzeniem.
I…?

Przybiegła do mnie dość podekscytowana,
wyciągnęła mnie z biura, i mówi:

„Łukasz, posłuchaj..
Wjechałam na podwórko, wychodzę z samochodu,
a koło auta stoi sroka.

Drze się na mnie, jakby chciała coś powiedzieć.
Podbiega, atakuje, i krzyczy.
Ja ją odganiam, a ona odskakuje pół metra od nogi,
i dalej to samo.

Pytam się jej: „co, sroczko, Cezarek cię przysłał?
że potrzebuje pomocy??”.
A sroka nadal swoje.
Zwierzęta sobie pomagają, Cezar jeszcze żyje”.

Trudno było mi w to wszystko uwierzyć,
ale pies był dla mnie całym światem.
Nie trzeba mnie było namawiać do kolejnych poszukiwań..
Za kilka godzin byłem gotowy do kolejnego wymarszu w góry.

Tym razem wydrukowałem ok. 300 plakatów, ze zdjęciem psa,
które rozwieszałem na przystankach i na szlakach.
Przeszukałem planowane miejsca, znowu jednak bezskutecznie.

Załamany – zarzuciłem smycz na wysokie drzewo,
nad Przysietnicą. To miał być swego rodzaju pogrzeb przyjaciela.
Wróciłem do domu. Czułem się, jakby słońce zgasło.
Co tam słońce! To był mój dramat.
Straciłem przyjaciela, który mnie nie opuszczał
od pięciu lat – ani na sekundę.

Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Tego samego dnia, co sroka atakowała mamę,
Cezar opadł z sił. 4 dni w górach, na mrozie i śniegu,
dla „kanapowca” to za dużo. Wysiadły mu stawy.
Był wygłodniały i nie mógł chodzić.

Resztką sił doszedł do małego osiedla domów,
przy czerwonym szlaku z Rytra.
Zadrapał do drzwi. Otworzyła starsza kobieta.
Czy była zdziwiona?
Ależ skąd! była przerażona. W progu stanęło wielkie bydle.

Rozmawiałem z nią dzień po tych wydarzeniach.
Bała się zrobić jakikolwiek ruch.
Jednak – gdy otworzyła drzwi – Cezar przewrócił się w progu.
Nie podnosił nawet głowy.

Razem z mężem i synem zapakowali go na koc
i zanieśli do piwnicy. Nazajutrz – ojciec znalazł plakaty
i zadzwonił do mnie.

Natychmiast wsiadłem w auto i przyjechałem.
Psa prawie nie poznałem. Nawet ogonem nie merdnął.
We trzech wnieśliśmy go do bagażnika.
Pomimo długiego leczenia – zawsze miał już problemy z łapami.

 

Wracam często wspomnieniami do tej sytuacji.
Zwłaszcza do mamy i sroki. Gdyby nie one,
najprawdopodobniej ta sytuacja
nie miała by szczęśliwego zakończenia.

A oto kilka fotografii, z 2002 roku z Rytra: 

Podczas spaceru na Kordowiec:

W domku, przy oknie:

Przed domem:

Jeszcze nie umieram…

Było to na jesień ubiegłego roku.
Nie potrafię przypomnieć sobie miesiąca dokładnie.

Siedziałem w biurze – kolejny dzień do wieczora.
Sporo nerwów w pracy, ciągła walka z czasem,
aby zdążyć ze zleceniami…
Nie miałem czasu wpaść do mamy od chyba trzech dni..
Teraz wstyd się przyznać, ale nie dało się.

Nagle weszła do biura Dominika.
Powiedziała, że z mamą jest bardzo źle,
i żebym poszedł na różaniec.
Trochę się zdziwiłem, dopiero co była w wyśmienitej formie.

Natychmiast pojawiłem się w pokoju, gdzie leżała.
Aż mnie cofnęło. Nigdy nie byłem aż tak blisko śmierci.

W pokoju panował półmrok, paliła się gromnica.
Zjechała się cała rodzina i najbliżsi przyjaciele.
Był nawet Augustyn z Warszawy.

Poczułem się fatalnie – dlaczego nikt mnie wcześniej
nie poinformował! Byłem wręcz wściekły.
Poczułem się jak ktoś spoza rodziny..
W głębi serca wiedziałem, że to ja zawaliłem.
Jak mogłem u mamy nie być kilka dni.
Przecież była za ścianą.

Odmawiano różaniec. W oczach były łzy.
Okazało się, że mama – w stanie skrajnego wycieńczenia,
dostałą biegunki. Organizm odrzucał pokarm
podawany do żołądka przez rurkę. To ją dobiło.
Była nieprzytomna od kilkunastu godzin.
To miał być koniec. Przynajmniej tak to wyglądało.

Nie wytrzymałem. Przesiedziałem różaniec
z zagryzionymi wargami i pięściami.
Zablokowałem się. Widziałem cierpienie mamy nie raz,
ale zawsze można było z nią porozmawiać, potrzymać za rękę.
Tym razem było fatalnie.

Wieczorem nie wytrzymałem presji,
Trochę się napiłem. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić.
Do domu wróciłem koło piątej nad ranem.

Na drugi dzień – w godzinach południowych
Stasia zaczęła łapać kontakt ze światem.
Była słabiutka..

Podtrzymywana – na siedząco – powiedziała mi jedno ważne zdanie.

Łukaszku, nie martw się o mnie.
Ja jeszcze nie umieram.
Jestem czcicielką św. Michała,
i mam obietnicę, że będę wiedziała o swojej śmierci wcześniej.
Jak już przyjdzie pora – powiem ci.

Któż by w to uwierzył. Może są tacy, ale nie ja.

Słowa te wróciły do mnie dopiero w lutym, 2 dni przed śmiercią.
Choć wg mnie – była jeszcze w lepszym stanie niż poprzednio,
powiedziała słabiutkim głosem:

Synu, źle ze mną. Umieram…

Przytuliłem ją bez słowa.
Choć w to nie wierzyłem w głębi serca,
nie potrafiłem nic odpowiedzieć.
To były ostatnie słowa, jakie do mnie powiedziała.