Zginął mi pies…

Od czego zacząć po przerwie urlopowej?
Chm… Już wiem.

Podzielę się z Wami bardzo sympatyczną historią,
sprzed dziesięciu lat. Pamiętam ją doskonale.

Mieliśmy w domu dużego psa. Nawet bardzo dużego.
Nazywał się Cezar, ważył jakieś tam 70-pare kilogramów.
Uwielbiał turystykę – jak ja. Brałem go na każdy weekend.

Pewnego razu, w listopadowy dzień wybraliśmy się
na Przehybę. Jak zwykle, szedłem szlakiem,
a Cezar śmigał gdzieś tam daleko, tropiąc ślady zwierzyny.
Taki mieliśmy zwyczaj, że gonił sobie bez smyczy,
i przybiegał co chwile (w ten sposób przeszliśmy
całe Gorce, Beskid Niski, Sądecki i wiele innych).

W pewnym momencie zauważyłem, że psiaka za długo nie ma.
Szedłem dalej myśląc, że dojdzie po śladzie.
Zawsze tak robił. Tym razem jednak stało się inaczej.

Nastała popołudniowa szarówka, i zaczął sypać śnieg.
Mój ślad został przysypany.

Trochę się zezłościłem. Trochę??
Jak mógł mi to zrobić!
Znał góry jak ja – niech sobie poradzi!

Doszedłem do schroniska. Stwierdziłem, że ogrzeje się,
zjem coś i pójdę na nocne poszukiwanie.
Jak się jednak okazało – bezowocne. Pies zginął.

Wróciłem do domu na drugi dzień, przepakowałem sprzęt
i zacząłem dokładnie analizować teren – gdzie mógł zejść.
Poszukiwania prowadziłem przez 3 dni i jedną noc,
nie dały jednak żadnych rezultatów.

Pewnego dnia, mama wróciła z zakupów,
obładowana jak zwykle siatkami z jedzeniem.
I…?

Przybiegła do mnie dość podekscytowana,
wyciągnęła mnie z biura, i mówi:

„Łukasz, posłuchaj..
Wjechałam na podwórko, wychodzę z samochodu,
a koło auta stoi sroka.

Drze się na mnie, jakby chciała coś powiedzieć.
Podbiega, atakuje, i krzyczy.
Ja ją odganiam, a ona odskakuje pół metra od nogi,
i dalej to samo.

Pytam się jej: „co, sroczko, Cezarek cię przysłał?
że potrzebuje pomocy??”.
A sroka nadal swoje.
Zwierzęta sobie pomagają, Cezar jeszcze żyje”.

Trudno było mi w to wszystko uwierzyć,
ale pies był dla mnie całym światem.
Nie trzeba mnie było namawiać do kolejnych poszukiwań..
Za kilka godzin byłem gotowy do kolejnego wymarszu w góry.

Tym razem wydrukowałem ok. 300 plakatów, ze zdjęciem psa,
które rozwieszałem na przystankach i na szlakach.
Przeszukałem planowane miejsca, znowu jednak bezskutecznie.

Załamany – zarzuciłem smycz na wysokie drzewo,
nad Przysietnicą. To miał być swego rodzaju pogrzeb przyjaciela.
Wróciłem do domu. Czułem się, jakby słońce zgasło.
Co tam słońce! To był mój dramat.
Straciłem przyjaciela, który mnie nie opuszczał
od pięciu lat – ani na sekundę.

Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Tego samego dnia, co sroka atakowała mamę,
Cezar opadł z sił. 4 dni w górach, na mrozie i śniegu,
dla „kanapowca” to za dużo. Wysiadły mu stawy.
Był wygłodniały i nie mógł chodzić.

Resztką sił doszedł do małego osiedla domów,
przy czerwonym szlaku z Rytra.
Zadrapał do drzwi. Otworzyła starsza kobieta.
Czy była zdziwiona?
Ależ skąd! była przerażona. W progu stanęło wielkie bydle.

Rozmawiałem z nią dzień po tych wydarzeniach.
Bała się zrobić jakikolwiek ruch.
Jednak – gdy otworzyła drzwi – Cezar przewrócił się w progu.
Nie podnosił nawet głowy.

Razem z mężem i synem zapakowali go na koc
i zanieśli do piwnicy. Nazajutrz – ojciec znalazł plakaty
i zadzwonił do mnie.

Natychmiast wsiadłem w auto i przyjechałem.
Psa prawie nie poznałem. Nawet ogonem nie merdnął.
We trzech wnieśliśmy go do bagażnika.
Pomimo długiego leczenia – zawsze miał już problemy z łapami.

 

Wracam często wspomnieniami do tej sytuacji.
Zwłaszcza do mamy i sroki. Gdyby nie one,
najprawdopodobniej ta sytuacja
nie miała by szczęśliwego zakończenia.

A oto kilka fotografii, z 2002 roku z Rytra: 

Podczas spaceru na Kordowiec:

W domku, przy oknie:

Przed domem: